środa, 30 stycznia 2013

Dzieci, śmieci i opowieści ciąg dalszy

Czy machaliście kiedykolwiek ręką przez bite 9 godzin? Najwyraźniej nie mieliście okazji udać się w podróż łodzią z Siem Reap do Battambang:-) .

Długo zastanawialiśmy się w jaki sposób chcemy zobaczyć słynne pływające wioski przy jeziorze Tonle Sap. Z początku chcieliśmy płynąć łodzią bezpośrednio do Phnom Penh - ale to nam odradzono, jako niezbyt ciekawe. Można też było wykupić zorganizowaną kilkugodzinną wycieczkę - ale to zaś było dość drogie. Wyczytaliśmy jednak, że to właśnie trasa do Battambang jest najbardziej urokliwa - dlatego też dodaliśmy do planu trasy to mniej turystyczne miasteczko.

Pobudka była wczesna - łódka miała ruszyć o 7 rano. Mocno zaspani dojechaliśmy do portu, gdzie naszym oczom ukazała się mocno starawa łódź. Tym mamy płynąć 9 godzin? Bo bynajmniej nie wygląda, że tyle wytrzyma. Do łódki pakują z każdym kwadransem coraz więcej turystów i kilku lokalsów. Widząc nadjeżdżający kolejny bus - zastanawiam się gdzie ich zmieszczą. Głupie pytanie - przecież dach jest cały wolny. Napakowani na full odpływamy prawie zgodnie z rozkładem 2 godziny później. Najpierw płyniemy przez jezioro, które dziś jest mocno wzburzone i zaliczamy naprawdę solidne przechyły, tak mocne, że część pasażerów z dachu ewakuują na dół. Potem wpływamy już w spokojną krętą rzekę, którą płyniemy przez kolejne długie godziny. Trasa faktycznie nie jest nudna, ponieważ cała rzeka i wybrzeże usiane są wioskami. Część z nich to właśnie owe pływające wioski - metalowe chaty na tratwach, część drewniane łodzie gdzie mieści się cały dobytek rodziny, ale część to w sumie szałasy zbudowane z kilku kijów pokrytych folią. Oczy się szeroko otwierają - jak można tak żyć, koczując na ziemi pod dachem z folii, pośród wysypiska własnych śmieci (bo tu śmieci po prostu rozrzucają koło domu)? Niezależnie jednak od stanu chaty, z każdej, ale to każdej wybiegają roześmiane dzieciaki, aby tylko pomachać nam na powitanie. To niesamowite, jaką to im sprawia radochę :-) i że im się to nie nudzi. Solidarnie odmachujemy ręką z powrotem - bo jak możnaby nie reagować na ten wybuch entuzjamu. I tak właśnie płyniemy sobie i machamy i chłoniemy ten dziecięcy bezgraniczny optymizm.

U celu naszej podróży na brzegu czeka już grupa hotelowych naganiaczy, którzy próbują zabrać białasa do swojego hotelu i dostać prowizję. My zrobiliśmy już wcześniej rezerwację i okazuje się, że od 2 godzin czeka już na nas kierowca aby nas zabrać kilkaset metrów do hotelu. Nasz pokój trochę straszy kafelkowymi ścianami jak w masarni, ale ma wygodne duże łóżka, więc nie narzekamy.

Następnego dnia wynajmujemy tuk-tuka by objechać pobliskie atrakcje. Naszym kierowcą zostaje Taa, który ujmuje nas swoją historią. Taa nie wie ile ma lat i kiedy ma urodziny, bo urodził się w ciężkich czasach, gdzie nikt tego nie notował i nikt mu tego nigdy nie powiedział. Większą część jego rodziny wymordowali Czerwoni Khmerzy. On sam nie skończył szkoły, bo nie było wtedy szkół - teraz nie może dostać lepszej pracy bo nie ma wykształcenia. Rok temu ciężko zachorował i musi od tego czasu więcej wydawać na lekarzy i leki - tym samym musiał zabrać swoją córkę ze szkoły, bo nie stać go było na opłaty. Taa marzy by zabrać swoją rodzinę na wybrzeże, bo nigdy nie widzieli swojego morza. Chciałby pojechać do Tajlandii do pracy, ale paszport i wiza za dużo dla niego kosztują. Jego historia naprawdę robi na nas wrażenie...

Z turystycznych atrakcji zaliczamy przejażdżkę na unikalnym bamboo train - czyli pociągu, który wygląda jak tratwa na kółkach, ale mknie prawie 50 km/h - prawdziwy masaż dla siedzenia. Docieramy do wioski, gdzie dopadają nas dzieciaki i pokazują fabrykę cegieł - niestety wycieczka nie jest czysto bezinteresowna, ale tego można się było spodziewać. Z powrotem silnik naszego bambusowego pociągu się psuje, więc musimy się podczepić pod inny wagonik - który zostaje przyczepiony do naszego siłą rąk kierowcy. Zaliczamy też wspinaczkę na pierwszą górkę w mega upale. Na szczycie czekają świątynie i jaskinie o niechlubnej famie - gdzie Czerwoni Khmerzy spychali swoje ofiary - by nie marnować pocisków...

Intensywny dzień kończymy próbując dostać się do dentysty, ponieważ jak na złość zaczęła mnie boleć ósemka i nie chce przestać:-(. Te zęby zawsze sobie znajdą nieodpowiednią porę na dokuczanie...




















niedziela, 27 stycznia 2013

Angkor What?

Na zwiedzanie świątyń Angkor daliśmy sobie czas - w końcu nie spieszy się nam tak, jak zazwyczaj na normalnych wakacjach :-).

Pierwszego dnia by rozeznać teren i odległości wynajęliśmy wcześniej wspomnianego tuk-tuka. Co prawda byliśmy zaskoczeni gdy nad ranem zamiast naszego kierowcy pojawił się nowy osobnik - przedstawiający się jako jego brat - ale ważne, że stawka pozostała bez zmian. Tak poznaliśmy Chamrean, który jeżdżąc na tuk-tuku zarabia na swoje studia wieczorowe z bankowości. Zwiedzanie świątyń rozpoczęliśmy od tych mniej popularnych z większęgo kręgu. Wielka ich zaleta, że nie są one tak oblężone jak świątynie z kręgu małego. Zwiedzając je naprawdę można było się nacieszyć widokiem i zrobić fotki bez człowieka w tle. Świątynie - naprawdę imponujące! Odległości między nimi dość znaczne, wiec cieszyliśmy się, że jesteśmy zmotoryzowani, tym bardziej, że upał dawał się we znaki.

Największym wyzwaniem było wejście i wyjście z poszczególnych świątyń, ponieważ były one oblężone przez dzieciaki i kobiety handlujące pamiątkami. Wszyscy zawodzili tym samym głosem na to samo kopyto - "lady - a scarf - 3 dollar?" No, thank you. "Ok so scarf 2 dollar." No thank you. " So 2 scarfs for 3 dollar." No thank you. "My last price 5 scarfs for 6 dollar." I tak bez końca. Choć zdecydowanie trudniej jest z dzieciakami - bo jak patrzą tymi oczami kota shreka i miauczą - buy a postcard one dollar, buy a magnet one dollar - to naprawdę ciężko się odmawia. Skutek - tego dnia wydaliśmy zdecydowanie więcej niż planowaliśmy.


Drugiego dnia postanowiliśmy zmienić środek transportu na rower. Wynajęliśmy w naszym guesthouse rowery miejskie, z których kasa idzie na cele charytatywne i ruszyliśmy w trasę. Mega wyzwaniem okazało się przejechanie przez miasto. Niby ruch prawostronny, ale to nie daje żadnej gwarancji. Panuje zasada - brak zasad. Rowery i motory czesto jeżdżą pod prąd i najczęściej właśnie poboczem, po którym ty jedziesz. Wszyscy wszystkich wyprzedzają- często naraz wyprzedza się kilka pojazdów. Zasada jest - jak jest przestrzeń, żeby coś się wcisnęło nawet na centymetry - to na pewno się wciśnie. Najgorzej jest na skrzyżowaniach - tam generalnie wszyscy wjeżdżają naraz - nawet jak mają czerwone światło to jadą i się jakoś tam wymijają. Więc na skrzyżowaniu trzeba wziąć wdech i jechać w swoim kierunku - modląc się by jakoś przejechać. Pieszy w ruchu ulicznym nie istnieje - musi walczyć o przetrwanie. Nikt go nie przepuści, aby przeszedł przez ulicę. Można stać kilka minut na środku ulicy i czekać na chwilę by dobiec do chodnika. Zdarza się, że przechodząc na pasach, dochodzisz na drugi koniec ulicy, a tam znajdujesz łańcuch - aby przypadkiem chyba nikt z tych pasów nie korzystał. Jazda na samym terenie świątyń jest już przyjemniejsza - szczególnie na mniej popularnych drogach, choć tu też brak reguł. Sama forma zwiedzania na rowerze - mega przyjemna, naprawdę super klimat krążyć po tej dżungli między ruinami - godne polecenia jak ktoś ma czas.

Największe wrażenie z drugiego dnia zrobił na nas Bayon z wieżami pokrytymi twarzami oraz Ta Prohm porośnięty drzewami - choć tu niestety trafiliśmy na tłum, który po kolei robił sobie zdjęcia z murem porośniętym drzewem - przyznaję irytujące dość...Wiele z rzeźb jest wybrakowanych - okazuje się, że nie uległy uszkodzeniu, tylko zostały ukradzione do prywatnych kolekcji - przykre zjawisko, a ponoć ciągle praktykowane.

Na trzeci dzień zostawiliśmy sobie "smaczek" w postaci wschodu słońca nad Angkor Wat i zwiedzanie właśnie tej najsłynniejszej świątyni. Okazało się, że takich rannych turystów jest całkiem sporo i dość ciężko o dobrą miejscówkę. Tu niestety przyznaję - zawód :-( spodziewaliśmy się jakiegoś spektakularnego efektu, ale takiego nie było, a w zamian tłum ludzi z aparatami odzierający całą scenę z wyjątkowości. Byliśmy tak mega niewyspani, że w sumie z trudem powłóczyliśmy się na zwiedzanie. W porannym świetle faktycznie świątynia się dobrze prezentuje, ale myśli krążyły przy łóżku, dlatego szybko obeszliśmy okolicę i wróciliśmy do hostelu odespać wczesną pobudkę.

Puenta - po tych kilku dniach, Błażej ciągle nie może się nadziwić, że zrobił tyle fotek stercie kamieni:-) - najwyraźniej robią wrażenie!



















sobota, 26 stycznia 2013

Męskim okiem

Ogólnie rzecz ujmując Kambodża do Tajlandii ma się nijak. W Tajlandii wszystko miało jakiś porządek;-) , tutaj(choć mogę się na razie wypowiadać o Siem Reap) działa to jak wielka pajęczyna mająca na celu wyciągnąć z turysty jak najwięcej cashu. I tak autobus zatrzymuje się w zaprzyjaźnionej restauracji, gdzie możemy kupić jedzenie za pieniądze wymienione w zaprzyjaźnionym kantorze, po "specjalnym" kursie. Wysiadamy i wokół też sami przyjaciele przyjaciół. Człowiek nie może niczego brać "na wiarę" bo wyjdzie na tym jak na mydle. Wiem, że Kambodża jest biednym krajem i dużo przeszła, ale chyba już poczuła zapach pieniądza od białego turysty...

Nie lubią swojej waluty - ceny w USD(nie w rielach), co dodatkowo może wprowadzać w zakłopotanie. Dobrze, że trafiliśmy do bardzo "europejskiego" guest house'u bo wydają się szczerzy gdy podają nam ceny za tuk-tuk czy bilety na wycieczkę łodzią. Chociaż kto tak naprawdę wie...?!;-)

Welcome to Cambodia

Po prawie 2 tygodniach pobytu, opuszczamy na razie granice Tajlandii i zmierzamy do Kambodży do Siem Reap - do najczęściej odwiedzanego miejsca w całej Azji południowo-wschodniej, ze względu na pobliski kompleks świątyń Angkor Wat.

Naszą podróż zaczynamy w Tracie gdzie kupujemy bilety na busa, który ma nas zawieźć do punktu docelowego. Na pytanie ile będzie trwała podróż - Pani z uśmiechem odpowiada - 3 godziny do granicy, a potem jakieś 4 godziny od granicy. Brzmi nieźle - prosta kalkulacja 7 h w drodze plus jakaś godzinka na granicy - piszemy do naszego guesthouse, żeby spodziewali się nas koło 18.

Nasz bus na maksa upakowany turystami - trafiamy na ostatnie mało wygodne siedzenia - ale kierowca grzeje równo - więc 3 godziny wytrzymamy. Wysadzają nas przed granicą w restauracji, gdzie niby musimy mieć postój - wszystko po to by odbyła się tradycyjna ściema wizowa. 2 uśmiechniętych panów roznosi wnioski wizowe i pomaga zdobyć wizę, aby było szybciej na granicy, biorąc za to opłatę dodatkową wysokości kolejnej wizy (łącznie 40$). Większość się nie buntuje - tylko grupka Szwedek próbuje negocjować i dopytywać, dlaczego mają płacić więcej - na marne. Faceci są nieustępliwi - widać, że nie odjedziemy - póki Szwedki nie zapłacą. My siedzimy spokojnie, bo kupiliśmy wcześniej e-wizy, by uniknąć tego zamieszania.

W końcu dojeżdżamy do granicy. Tam, kolejny nasz przewodnik przez granicę - mówi nam, że lepiej wypłacić bahty jeszcze tu w bankomacie i wymienić na granicy na riele we wskazanym kantorze- bo nie ma prowizji, a w ogóle to gdzie indziej nie wymienimy bahtów - ściema numer 2 - ale kolejni się na to łapią, wymieniając kasę po niekorzystnym kursie.

Samo przejście granicy- z czekaniem w kolejkach, czekaniem na jeden autobus, czekaniem na drugi autobus - zajmuje ponad 2 godziny. W końcu jesteśmy w finalnym autobusie, ale dowiadujemy się, że zanim dojedziemy na miejsce czeka nas jeszcze przerwa w restauracji - tym sposobem zamiast o18, dojeżdżamy na miejsce koło 21- trzymamy teraz tylko kciuki by nadal trzymali nasz pokój - bo booking był tylko na mailu a nieopłacony.

Po wyjściu z autobusu od razu przejmuje nas tuk-tukowiec, który jak tylko wsiadamy, zaczyna zaraz śpiewkę - proszę dajcie mi pracę i wynajmijcie mnie do jeżdżeniu po świątyniach Angkor. Łamiemy się i zgadzamy - umawiając się na następny dzień - w zamian dowóz do hostelu mamy gratis. Uff dojechaliśmy, pokój na nas czeka - padamy na pysk - to był naprawdę męczący dzień! Co się okazuje - w knajpie koło hostelu odbywa się wesele i przez megafon na ulicę wylewa się ichniejsza, zawodząca muza. Plus - skończyli grać koło 23, minus - zaczęli następnego dnia wraz ze wschodem słońca! Bez żartów - o świcie nie spaliśmy bo megafon zawodził na całego - co za tradycja! Błażej pozbierał się i stwierdził, że musi to zobaczyć i poszedł zajrzeć na wesele pstryknąć kilka fotek. Ponoć goście zamiast kwiatów dawali parze młodej owoce, a w podziękowaniu od pary młodej dostawali inne owoce :-) zapowiada się ciekawie!

Przejście graniczne do Kambodży









wtorek, 22 stycznia 2013

Mały raj:-)

Po głośnym i dusznym Bangkoku przyszedł czas na spokojną rajską wysepkę jaką jest Koh Mak. Mimo, że dużo mniejszy niż popularny pobliski Koh Chang, jest póki co jeszcze nie oblężony przez turystów, a tym samym idealny do totalnego lenistwa.

Płynąc na wyspę, nie zrobiliśmy żadnej rezerwacji, dlatego postanowiliśmy, że na pierwszą noc zostajemy w pierwszym budżetowym miejscu, aby pozbyć się plecaków i na spokojnie robić rekonesans. Wynajęliśmy bungalow przy plaży w monkey islands resort (tu wszystko ma w nazwie "resort":-) ) - trochę mroczny, ale niedrogi 350 B za dzień. Rzuciliśmy plecaki i wynajęliśmy skuter by objechać wyspę. Można znaleźć tu duży przekrój zakwaterowania - od naprawdę luksusowych domków z klimą, po psie budy jak nasza. Ale w ramach naszego budżetu najbardziej nam się spodobały do mki Suchaneree resort po drugiej stronie wyspy. Poszliśmy zapytać o miejsce i.... kicha - mówią, że są full i to na kilka dni, że raczej nic się nie zwolni. Wzięliśmy wizytówkę z telefonem i z dużym zawodem wróciliśmy do naszej budy. Po pierwszej nocy - pozytywne spostrzeżenie - nie trzeba klimy, bo w sumie jest dość rześko i nawet wiatrak niepotrzebny, mniej pozytywne - nasze lokum jest chyba najgłośniejszym miejscem na wyspie, gdzie muzę wyłączają dopiero nad ranem. Po nie do końca przespanej nocy, nad ranem chwytam telefon i dzwonię do tego upodobanego resortu. Pierwszy telefon na wizytówce - out of service, drugi telefon - out of service, trzeci - hurra ktoś odbiera. Pytam o wolny bungalow i słyszę - yes! Proszę o booking i mówię,że do godziny jesteśmy. Mamy niecałą godzinę, by się tam pojawić, wrócić i jeszcze wymeldować z obecnego lokum. Wypożyczamy motor, jedziemy na drugi brzeg wyspy. Pani właścicielka trochę nieprzytonna, chyba nie może uwierzyć, że to faktycznie już my przyjechaliśmy. Komunikacja po angielsku dość koślawa. Oglądamy bungalow za 500B, pani pyta na ile zostaniemy - mówimy, że 4 noce, po czym sama z siebie spuszcza nam cenę do 400B! I jak tu nie piać z zachwytu - upatrzona miejscówka i do tego jeszcze taniej :-). Dobry humor tylko psuje Błażejowi fakt, że posiał swoje ulubione okulary przeciwsłoneczne, ale cóż tam - jak ja to mówię - dobry pretekst by kupić sobie nowe:-) .

I tak sielsko minęły nam dni na wyspie - plaża, słońce, woda i snorklowanie - oraz przesympatyczni ludzie wookoło. Błażej ma jakąś moc przyciągania wszystkich psów na wyspie - jak idziemy na spacer to zawsze każdy napotkany pies zaczyna nam towarzyszyć. Ja natomiast mam moc zaburzania fal internetowych - zawsze jak łapię tablet w dłonie - to rozłącza mnie z siecią. Normalnie dwójka super-bohaterów się dobrała ...:-)