poniedziałek, 25 marca 2013

Znudzeni w Bangkoku???

Bilet kupiony, stało się - lecimy do Birmy. Nie było to w naszych pierwotnych zamierzeniach, ale tyle napotkanych po drodze osób zachwycało się tym miejscem, że postanowiliśmy zrewidować nasz plan podróży. By zdobyć wizę udajemy się ponownie do Bangkoku, gdzie ponoć procedura przebiega najmniej boleśnie. Ciekawie jest wracać do tego samego miasta - wszystko wydaje się takie znajome i swojskie, choć przez głowę przebiega myśl - czy nie będziemy się tu aby nudzić? Wyznaczamy sobie za cel - zrobić te rzeczy, których za pierwszym razem nie udało nam się zaliczyć...

  • Mui Thai Boxing - trochę niepewni czy nam się spodoba ta forma rozrywki, wybieramy się na darmowe walki przed centrum MBK. Ku naszemu zaskoczeniu okazuje się, że zaraz obok MBK na stadionie narodowym odbywają się prawdziwe zawody i wstęp dla publiki jest darmowy. Tym sposobem mamy wieczór pełen tajskiego boksu. Nie oglądałam wcześniej nigdy tego sportu w TV, a sam boks też nie wywoływał mojego entuzjazmu. Ale tutaj dałam się ponieść emocjom. Każda walka odbywa się do muzyki na żywo. Obok ringu siedzi zespół i wygrywa bojowe pieśni, a zawodnicy kołyszą się na nogach i zadają sobie bombardujące ciosy. Całość jest mocno hipnotyzująca, niby spektakl zaklinania węży. Ciężko oderwać oczy. Niektóre walki są naprawdę ostre - leje się pot i krew. Trafiamy na walkę Polaka ze Szwajcarem, który wygląda jak Arnie w Terminatorze. Polak dobrze zaczął, ale niestety źle skończył, ehhhh taka chyba przywara narodowa... 
  • Wat Arun - czyli kolejna świątynia na drodze, nie spodziewamy się cudów, a jednak czeka nas miłe zaskoczenie. Po pierwsze mocno ekstremalna wspinaczka po naprawdę mega stromych schodach - powinni stać na dole i sprawdzać ludzi alkomatem, bo jak ktoś by się omsknął, to krucho z nim. Po drugie piękna panorama na stary Bangkok i to o zachodzie słońca. Po trzecie bajeczne oświetlenie wieczorem - złota wieża na tle granatowego nieba - naprawdę jeden z ładniejszych widoków.
  • Chinatown - w końcu się tam wybraliśmy wieczorową porą. Popłynęliśmy wodną taksówką i zagłębiliśmy się w wir wąskich uliczek - niestety ku naszemu zdziwieniu, wszystkie uliczki ciemne, puste, sklepy pozamykane, mało co ludzi dookoła, tylko wszędzie wyzierają jakieś graciarnie - kolekcje starych silników i złomu. Zasiadamy w małej ulicznej jadłodajni z samymi chinczykami dookoła - jesteśmy ewidentnie atrakcją. Już myślimy sobie, że to Chinatown to pic na wodę, aż w końcu trafiamy na główną ulicę i wiemy, że tego szukaliśmy - pełno, głośno, kolorowo od neonów i oczywiście wszędzie pełno jedzenia - ajjjj czemu już napchaliśmy nasze brzuchy w tym zaułku? Tak, to jest ewidentnie buzująca życiem chińska dzielnica!
  • Durian - w końcu spróbowaliśmy tego owoca, przed którym tak straszą, że śmierdzi. I...wcale nie śmierdzi. Jest słodki i maślany w smaku i w konsystencji. Choć ta dziwna tekstura nie przypadła nam do gustu. No i kurczę drogi jest - więc jeden kawalek zdecydowanie wystarczy.
  • Ayutthaya - z miasta wyrwaliśmy się na jednodniową wyprawę do byłej starożytnej stolicy Tajlandii. Pojechaliśmy pierwszy raz lokalnym pociągiem osobowym - 70 km za bagatela 15 THB, czyli 1,5zł. W środku upalnie, nie pomagają nawet wentylatory i okna - dobrze, że to tylko 2 godziny. Całe miasteczko objeżdżamy na rowerach zaglądając do co ciekawszych świątyń. Wielkiego szału nie ma, ale ciekawie jest krążyć po tych ruinach, wplecionych w miejską infrastrukturę. Jest mega gorąco, chyba kilka stopni więcej niż w Bangkoku, więc po całym dniu naprawdę padamy, ale cóż trzeba się hartować przed wyprawą do Birmy ;-) .
  •   Kurs gotowania - wreszcie to zrobiliśmy! I mogę z ręką na sercu powiedzieć, że było mega dużo zabawy i było pysznie! Mówi się, że najlepiej smakuje, jak ktoś ugotuje i poda. Obalamy ten mit - najlepiej smakowało to, co sami zrobiliśmy. W końcu też poznaliśmy te magiczne zioła, których tyle jedliśmy, a nie wiedzieliśmy do końca co jemy. No i oświecono mnie ile rzeczy składa się na pastę curry - mega dużo! Dobrze, że można ją kupić też w słoiczku ;-) . Obiecujemy, że wypróbujemy nowo zdobytą wiedzę w Polsce. Szukamy ochotników do testowania - ktoś chętny?
  • Niespodzianka- zupełnie przypadkowo w knajpie spotykamy Anię i Mariusza, których w sumie nie znamy - tyle co z korespondencji na FB i zdjęć na blogach. Skontaktował nas wcześniej wspólny znajomy, ponieważ oni również wybrali się w podróż swojego życia, tylko obrali trasę w przeciwnym kierunku do nas. Tak też przez zupełny przypadek natrafiamy na siebie w knajpie w Bangkoku, rozpoznajemy i w sumie pierwszy raz poznajemy się na żywo. Świat jest mały, prawda :-) ?


Zawody Muai Thai w srodku miasta



Szwajcar odtanczyl taniec bojowy i....wygral

Najbardziej strome schody, jakie dotychczas pokonalismy



Wat Arun o zmierzchu


Krolewski durian...
...i blogoslawienstwo soku z granata, mmmmmm:)))

Chinatown

Pociagiem do Ayutthayi








Calkiem niezle jak na 15 bhat-ow;)

Zakupy na lokalnym markecie przed lekcja gotowania



Wszystko swieze

Niestety, kota robi sie na kursie dla zaawansowanych;)



Imbir, liscie kafiru, trawa cytrynowa, ostra papryczka, grzybek, pomidor, tajski koleander, zielona cebulka, sok z limonki, sos rybny i pasta chili  - co z tego wyjdzie???




Wlasnorecznie zrobiony Tom Yum


A na deser Mango & Sticky Rice:)))

P.S. W Birmie ponoc kiepsko z Internetem oraz z pradem, dlatego lojalnie uprzedzamy, ze kolejny post pewnie dopiero za dwa tygodnie - ale na pewno bedzie o czym pisac :-)!

wtorek, 19 marca 2013

W drodze...

Minęły ponad 2 miesiące od kiedy podróżujemy po Azji. To pozwala już wyrobić sobie pewne zdanie na temat jakże istotnej tu kwestii tzn. komunikacji;-)
Poniżej kilka spostrzeżeń białego człowieka, którego przemieszcznie się do tej pory miało nieco mniej zwariowany charakter:

1) OBŁĘD, SZATAN, KARMA - to chyba kieruje lokalnymi kierowcami, gdy siadają za kółkiem. Nie mają za grosz wyobraźni, a najlepszą ochroną przed kolizją czy wypadkiem w ich mniemaniu jest klakson, którego namiętnie używają. Ograniczenia prędkości są rzadko spotykane, a nawet jak są to nikt się nimi nie przemuje. Wyprzedzanie przed czy na zakręcie, jadąc pod górkę to nic nadzwyczajnego - lepiej nie patrzeć, bo włos się na głowie jeży.

2) Każdy szanujący się obywatel Azji(obojętnie czy to Tajlandia, Wietnam, Laos czy Kambodża) ma motor. Jeżdżą wszyscy, od najmłodszych lat. Na motorze przewozi się też wszystko - z naocznie odnotowanych były lodówka, drabina (pod pachą),1,5-metrowe drzewo wraz z korzeniami, 4 osoby w tym dziecko plus rower:-) Wszędzie jest ich pełno i też mają swój własny, niepisany kodeks poruszania się. Jedna z ciekawszych reguł to: jeśli droga jest jednokierunkowa możesz wykorzystać chodnik, by jechać w przeciwnym kierunku;-) Choć to nie motory są najwyżej w "łańcuchu pokarmowym" azjatyckiej komunikacji...

3) Świętą krową komunikacji są autobusy, szczególnie te dalekobieżne. Gdy taki wyjedzie na trasę nic nie jest mu straszne. Pędzą na złamanie karku, wyprzedzają gdzie tylko się da i ile się da na raz(np. inny autobus i ciężarówkę przed nim, które w tym samym czasie wyprzedzają grupkę 3,4 motorów, to wszystko przed zakrętem), a to wszystko okraszając długim, intensywnym trąbieniem, jakby dając innym następującą informację: UWAGA, JADĘ. ZJEDŹ MI Z DROGI, ZWOLNIJ, A NAJLEPIEJ W OGÓLE SIĘ ZATRZYMAJ I PO CO WYJECHAŁEŚ DZIŚ Z DOMU. Więc na samej górze tego łańcucha są autobusy. Niżej od nich są nawet wyładowane po brzegi, wielotonowe ciężarówki. Wobec takiej autobus zatrąbi, mrugnie długimi i ciężarówka ustąpi. Dalej w hierarchii są samochody - raczej minibusy i te bardziej wypasione fury, bo starsze pozostają w tyle. Następnie wspomniane już motory, rowerzyści, a na samym dole, bez jakichkolwiek praw jest nikt inny jak pieszy. On musi walczyć o prawo przejścia przez ulicę z wszystkimi powyższymi, a i czasami jego terytorium(patrz pkt.2) jest zagrabiane. Strach się bać;-)

 4) Drogi, nie licząc Tajlandii, w Azji nie są przyjacielem pasażera. Są wąskie, że czasami jeden autobus musi ustąpić drugiemu, bo oba by się nie zmieściły. Są dziurawe, że ciężko o nawet krótką drzemkę. Żwirowa(czyt.świerzo wybudowana) ścieżka tuż nad przepaścią w górach jest standardem. Do tego dochodzi jeszcze niewyobrażalna liczba zakrętów i przepis na niekontrolowany bełt jest gotowy;-) W drodze z Wietnamu do Laosu padł rekord 6-ciu bełtów, przez dwie osoby(lokalne), a w drodze z Chiang Mai do Pai oboje z Ines odliczaliśmy kilometry do końca, ale na szczęście finalnie bez użycia plastikowego woreczka;-)

5) Jak nie raz mogliśmy się przekonać, jeśli jest jeszcze miejsce na jedną osobę, to zmieszczą się tam dwie;-) i tak można przejechać pół Azji w nadkomplecie. Trzeba po prostu przyjąć to z pogodą i ewentualne nawiązać relację z osobą siedzącą na twoich stopach;-)

6) Ogólnie podróżowanie po Azji nie jest trudne. Zawsze znajdzie się jakaś forma transportu - czy zdezelowana łódka z ryczącym silnikiem diesla z ciężarówki, czy też wypasiony sleeping-bus z klimą i darmowym karaoke przez całą podróż;-) Osobiście bardzo wygodnie podróżuje się nocnymi pociągami z "kuszetkami" - o niebo lepsze i o połowę tańsze niż Intercity na trasie Warszawa-Katowice;-)


Pointa jest oczywista - żeby to poczuć, trzeba to przeżyć. Polecamy, choć ludziom o słabych nerwach trochę mniej;)