wtorek, 23 kwietnia 2013

Baby, there's a shark in the water...

Budzi mnie w nocy intensywne szuranie koło namiotu. To chyba małpa dorwała się do śmieci sąsiadów i próbuje znaleźć jakieś smakowite kąski. Wytężam uszy. Mam wrażenie, że fale są dzisiaj wyjątkowo głośne - o nie, co będzie jak podmyją nasz namiot? Podnoszę się z legowiska i wtapiam wzrok w ciemność przed sobą. Uspakajam się, woda wydaje się w bezpiecznej odległości. Już chcę kłaść się z powrotem, ale niestety matka natura wzywa za potrzebą. Aj, czemu teraz? Wcale nie mam ochoty wychodzić z namiotu w ciemnościach. Przechodzi mi przez myśl by zbudzić Błażeja, ale z góry wiem, że tylko westchnie i każe po prostu wziąć latarkę do ręki. Wygramalam się z namiotu i stąpam ostrożnie w kierunku obozowej łazienki. W sumie cieszę się, że nie mam okularów na nosie bo nie dostrzegam wyraźnie co czai się pod sufitem w toalecie w jednej z wielu pajęczyn. Tylko te odgłosy dżungli wookoło...Gdzie oko nie widzi, wyobraźnia pracuje...

Po obejrzeniu filmu "The Beach" chyba każdy zamarzył o odnalezieniu swojej niebiańskiej plaży, najlepiej takiej nieoblężonej przez innych turystów :-) . To pragnienie zgoniło nas trochę z utartej ścieżki popularnych tajskich wysep, w tym właśnie tej filmowej, w kierunku tych jeszcze nie do końca odkrytych. Wyspy Surin zostały nam polecone przez uroczą starszą parę Brytyjczyków, których spotkaliśmy w Birmie. "Szukacie spokojnej rajskiej plaży dla siebie?"- zapytała Louise. Pokiwaliśmy energicznie głowami. "Musicie zatem jechać na Surin Islands! Będziecie zachwyceni!" Tak też zatem postanowiliśmy.

By dostać się na wyspy musieliśmy wcześniej dotrzeć do małej miejscowości na wybrzeżu Khuraburi. Pogoda nas nie rozpieszczała - lało, a niebo było całkowicie zachmurzone - bez wątpienia najgorsza nasza pogoda w Tajlandii. Poszliśmy do lokalnej agencji podpytać o łódki i pogodę na najbliższe dni. "Dzisiaj łódka nie wypłynęła, za duże fale. W tym roku wcześniej zaczyna się pora deszczowa. Ale jutro chyba będzie dobrze, chyba jutro popłynie. Możecie zostać do jutra i spróbować" - dodawali otuchy właściciele agencji. Pogoda w internecie nie wyglądała optymistycznie, wizja deszczu i namiotu nie do końca nam się uśmiechała. Ale w końcu postanowiliśmy zaryzykować po zapewnieniach, że namioty były ostatnio kupowane i nie przeciekają oraz pokrzepiając się wizją, że przynajmniej będzie o czym w poście napisać.

Następny dzień przywitał nas pięknym słońcem, odganiajac wszystkie czarne myśli - pogoda była istnie wyspiarska, taka też pozostała do końca naszego pobytu. Już po półtora godziny dotarliśmy do celu i otrzymaliśmy nasze lokum - namiot na białej plaży, w pierwszym rzędzie z widokiem wprost na absolutnie turkusowe morze i sąsiednie zielone wyspy. Tak! Tak bez wątpienia wyglądają rajskie wyspy! Dookoła niezbyt wielu sąsiadów - przede wszystkim Tajowie i dosłownie kilka innych białych twarzy. Najwyraźniej Tajowie trzymają dla siebie to, co najlepsze :-). Na wyspie stoi kilka bungalowów, dwa pola namiotowe po jakieś 25 namiotów każde (w większości puste), dwie łazienki i jedna obozowa kantyna - i to koniec, reszta to plaże i gęsta dżungla. Stołówka serwuje dania w określonych godzinach, więc trzeba dostosować żołądki i pory budzenia- czujemy się jak na tajskiej kolonii ;-) . Kolejnego dnia niestety cisza naszego obozowiska zostaje zakłócona, ponieważ na wyspę na dwa dni przypływają członkowie tajskiej marynarki wojennej wraz z rodzinami - tak też z kolonii, robi się nam mały rekreacyjny obóz wojskowy:-). Całe szczęście jest tyle plaż wookoło, że bez trudu uciekamy od tłumu, znajdując swój cichy kącik.

Wyspy Surin są parkiem narodowym, tym bardziej zasmucił nas fakt, że personel nie do końca dba o porządek w tym pięknym miejscu. Pomijając brudne łazienki, najbardziej oburzyły nas walające się wokół śmietników śmieci. Wkrótce okazało się, że winnymi nie do końca są ludzie, a tutejsze małpy, które nie ułatwiają utrzymania czystości. Dżungla jest pełna makaków, które oswoiły się z widokiem ludzi i non stop grzebią w śmietnikach porywając ze sobą całe worki z resztkami. Oprócz małp tutejszą faunę zasilają pokaźne, przeraźliwie piszczące nietoperze-wampiry oraz latające pomiędzy drzewami lemury. Prawdziwe bogactwo żyjątek kryje się jednak w pobliskich wodach. Wyspy Surin słyną z doskonałych punktów do nurkowania i snorklowania. To jedno z niewielu miejsc, gdzie pływając z rurką można podziwiać pod wodą żółwie i potężne rekiny wielorybie. Kilka razy udaliśmy się na wyprawy snorklowe - i faktycznie feria rybich barw zachwyca! Niestety wiele raf koralowych jest obumarłych ze względu na postępujące ocieplenie wód - przykre było oglądać te podwodne cmentarzyska. Mimo wytężania wzroku nie dane nam było spotkanie oko w oko z rekinem, za to Błażej wypatrzył żółwia, nad którym chwilę potem zawisła cała grupa snorklowa - wszyscy żądni widoków. Żółw speszył się powszechnym zainteresowaniem i niespiesznie dał nura w głąb rafy.

Z leksza zawiedzeni efektami naszej wyprawy, wygrzewaliśmy pupy na brzegu jednej z naszych opuszczonych plaż. Błażej zauważył w wodzie dużą czarną plamę i poszedł na inspekcję tematu. Woła mnie energicznie i pokazuje, że to, co myślał, że jest siecią, jest ławicą ryb, z jakiegoś powodu zawieszoną w tym jednym miejscu. Wrzuca w środek ławicy kamień i faktycznie ryby się chwilowo płoszą by skupić się ponownie. Cieszymy się jak dzieciaki z tego ciekawego zjawiska. Nagle ławica sama się rozpływa na boki, mimo że nic nie rzucaliśmy w jej kierunku. Przez jej środek płynie pewnym ruchem znajomy kształt, ale w mini wersji... "Błażej! Tam jest rekin w wodzie!"







Jak zabrać książkę płynąc na bezludną plażę? Oczywiście zbudować tratwę :-)







wtorek, 16 kwietnia 2013

Poza grawitacją


Mieliście kiedyś sny, że latacie w przestrzeni lub oddychacie pod wodą? Tak realne, że po przebudzeniu, chwilę musieliście się zastanowić, czy to aby nie wydarzyło się naprawdę? My rozwinęliśmy nasze skrzydła podczas podróży w przenośni, ale drugie marzenie senne udało nam się przekuć w rzeczywistość :-).

Po dwóch tygodniach intensywnego zwiedzania i birmańskich upałów z wielką ochotą podążyliśmy w kierunku morskiej bryzy i naszego obranego celu - wyspy Koh Tao. Droga nie była łatwa - podczas 24 godzin przemieszczaliśmy się taksówką, samolotem, metrem, pociągiem, łodzią - ale widok piachu i lazurowej wody wszystkie trudy wynagradza. Wyspa została wybrana nie bez powodu - gdyż jest to miejsce, które słynie z doskonałego nurkowania i możliwości zrobienia licencji nurkowej ponoć najtaniej na całym świecie. Już podczas planowania podróży postanowiliśmy, że dodamy ten punkt do naszej trasy i podejmiemy nowe wyzwanie. Główną entuzjastką pomysłu byłam ja, jako wielka fanka oglądania rybek pod wodą, zarażona pojedynczym nurkowym doświadczeniem jeszcze wiele lat temu. Błażej podchodził do tematu bardziej sceptycznie - ryby, go w ogóle nie kręcą i zastanawiał się czy warto wydać tysiaka na to, aby na nie popatrzeć bezpośrednio pod wodą, a nie przez szybę akwarium. Dużo większą ochotę miałby poskromić żywioł na powierzchni i nauczyć się pływać na kitesurfie. Jednak dał się przekonać do pomysłu i bezpośrednio przed przyjazdem zaczął zacierać ręce w oczekiwaniu na to nowe doświadczenie. 

Po przyjeździe do naszego ośrodka nurkowego okazało się, że mamy szczęście, aby mieć instruktorkę wyłącznie dla siebie. Szkoła jest na tyle duża i ma na tyle instruktorów, że rozpoczynają nowe kursy każdego dnia. Poszliśmy trochę na całość i od razu zapisaliśmy się na kurs PADI open water, nie wiedząc w sumie, czy Błażej w ogóle polubi nurkowanie. Na początek dostaliśmy stertę formularzy do podpisania, gdzie musieliśmy potwierdzić, że rozumiemy z jakim ryzykiem wiąże się ten sport i nie będziemy sobie rościć praw do odszkodowania w razie wypadku. Doprawdy takie długie formularze nie są dobrą zachętą na sam początek przygody, ale przełknęliśmy ślinę i dopełniliśmy całej papierologii. Kurs trwa 4 dni podczas których oprócz nurkowań trzeba sobie przyswoić sporą dawkę teorii. Trzeba przyznać, że były to intensywne dni - zaczynały się rano od teorii, potem nurkowania, a potem jeszcze zadania domowe do rozwiązania - sprawiło nam to dużo radości dowiedzieć się czegoś nowego, po dość sporym okresie leniuchowania :-). Jednak prawdziwa zabawa zaczęła się pod wodą. Wydawało nam się, że będziemy po prostu pływać i oglądać rybki, a tu się okazało, że mamy mnóstwo ćwiczeń do wykonania  - zdejmowanie maski pod wodą i opróżnianie jej pod wodą z wody, wyjmowanie aparatu tlenowego i dmuchanie swojej kamizelki, zdejmowanie i zakładania pasa z ciężarkami i wiele innych…wszystko pod wodą. Słuchając naszej instruktorki jak opowiada nam jakie ćwiczenia mamy zrobić POD WODĄ robiliśmy tylko duuuże oczy, spoglądając na siebie niepewnie i kiwając głowami w potwierdzeniu, że tak rozumiemy, co ma na myśli, ale wcale nie wiemy czy uda nam się to wykonać. 

Sekretem do wykonania tych wszystkich ćwiczeń okazał się SPOKÓJ i umiejętność opanowania przede wszystkim swojego oddechu. Znając nas pewnie zgadliście, kto z naszej dwójki lepiej sobie poradził w tym temacie :-). Tak, to właśnie Błażej, który zaczął kurs z mocną obawą o swój lęk przed otwartą przestrzenią, okazał się mistrzem zimnych nerwów i bez zająknięcia przeszedł przez cały kurs. Natomiast ja, chojracząc z samego początku kursu, po jednej mojej przygodzie z zakrztuszeniem się wodą i panicznej ucieczce na powierzchnię, nabrałam dużego respektu przed żywiołem i pracowałam nad trzymaniem nerwów na wodzy. To jest tak naprawdę największe wyzwanie - uświadomienie sobie, że tu pod wodą na głębokości kilkunastu metrów (już nie wspomnę o większych głębokościach) tylko spokój i bardzo racjonalna reakcja może nas uratować. Wszystko jest proste jeśli odstawi się strach i nerwy na bok :-). 

Nasz kurs mieliśmy zakończyć dwoma porannymi nurkowaniami 13 kwietnia podczas obchodzenia tajskiego nowego roku i święta wody SONGKRAN. Niestety dzień wcześniej Błażej się trochę pochorował i postanowiliśmy te ostatnie nurkowania nieco przełożyć. Drobna niedyspozycja jednak nie przeszkodziła nam, aby dołączyć do szaleńczej wodnej bitwy, która rozegrała się na wyspie. Wszyscy, ale to wszyscy wylegli na ulicę uzbrojeni w wodne pistolety, wiadra, szlauchy i lali się wzajemnie ile wlezie. Totalnie przemoczeni ludzie zagrzewali się w ten nie najcieplejszy dzień dodatkowymi procentami i na wyspie odbywała się jedna wielka impreza. Prawdziwe szaleństwo, a zabawy co nie miara! Ciekawe czy tak wyglądałby śmigus dyngus w Polsce, gdyby klimat był cieplejszy :-). 

Po dwóch dniach, dając sobie czas na regenerację po zabawie, odbyliśmy ostatnie dwa nurkowania, po których oficjalnie staliśmy się licencjonowanymi nurkami. Tym razem schodziliśmy na maksymalną dla nas głębokość 18m, a pod nami było w głąb kolejne tyle. Naprawdę robi to niesamowite wrażenie. Taka przestrzeń wokoło, mnóstwo rybnych szkółek dookoła, niesamowita rafa, a w tym wszystkim ty - kolejny uczestnik tego świata, kolejna wielka ryba, której nie boją się inne ryby, a niektóre wręcz Cię delikatnie podgryzają. Dla Błażeja najlepsze w całym nurkowaniu było uczucie braku grawitacji - takie dryfowanie, jakby w kosmosie. To daje taką niesamowitą wolność i siłę, że człowiek może wszystko - nawet marzenia senne urzeczywistniać :-). 





Najlepsza pizza w calej Azji :-)

Songkran - czyli śmigus dyngus po tajsku









Egzamin na nurka zdany:)))






czwartek, 11 kwietnia 2013

Birma - podróż za 1000 uśmiechów


Idziesz chodnikiem, masz wrażenie, że jesteś jedynym turystą w całym mieście, dookoła Ciebie lokalne kobiety i mężczyźni w spódnicach odwracają z zaciekawieniem głowę i witają Cię promiennym uśmiechem krzycząc "hello" lub "bye bye" - witaj w Birmie - kraju wielu bogactw, z których największym są ludzie.


Birma to kraj najsympatyczniejszych ludzi w całej Azji. Nigdzie indziej podczas naszej podróży nie spotkaliśmy tylu uśmiechniętych i przyjaznych osób. Już pierwszego dnia zostaliśmy zaszokowani ich niesamowitą gościnnością, kiedy zwiedzaliśmy najsłynniejszą świątynię w Yangoon - Shwedagon Paya. Akurat tak się zdarzyło, że z tym naszym zwiedzaniem trafiliśmy na najważniejsze święto w roku dla tego miejsca - Shwedagon festiwal. Świątynia była pełna lokalsów, którzy przyszli polać buddę wodą na szczęście i pomodlić się. W świątyni wydawano tego dnia darmowe posiłki dla wszystkich chętnych. Ustawiliśmy się w kolejce do posiłku, ale zaraz podbiegł do nas ktoś z obsługi i zaprosił nas na sam przód kolejki - nalegając abyśmy nie stali tylko poszli za nim. Następnie naładowano nasze michy do pełna, znaleziono nam wygodną miejscówkę i non stop proponowano repety. Towarzystwa dotrzymywał nam chłopak z obsługi, który chciał poćwiczyć swój angielski - i jak tu nie czuć się dopieszczonym! Podczas zwiedzania świątyni zauważyliśmy, że lokalsi robią nam ukradkiem zdjęcia komórkami. To się jeszcze nam nie zdarzyło do tej pory :-). Kiedy ośmieliłam jedną osobę, że nie musi się chować i może zrobić sobie zdjęcie, zapoczątkowało to ciąg pozowania do zdjęć z lokalsami. I tak mamy naprawdę cały album zdjęć z zupełnie nieznajomymi osobami, które nas obejmują lub ściskają za rękę - ciekawe doświadczenie :-). 

SHWEDAGON PAYA








Birmańczycy są wyjątkowo uczciwi, nie zawyżają cen w taki sposób jak robią to sąsiedzi, dzięki czemu turysta może się wyluzować i nie myśleć na każdym kroku czy go robią w balona. Pytanie jak długo potrwa ten stan rzeczy? Kraj jest odwiedzany przez coraz większe rzesze turystów, którzy są łatwym źródłem zarobku. Oby Birmańczycy nie zaczęli śladem sąsiadów doić ich na potęgę. Pierwsze ślady turystycznego "wynaturzenia" już są widoczne. My doświadczyliśmy ich próbując zrobić kilku osobom o ciekawych twarzach zdjęcie, a oni niestety w zamian za fotkę zażądali pieniędzy. Innym przykładem jest nasza wycieczka o świcie na jezioro Inle. Wydawało nam się, że o tej porze na jeziorze będzie wielu rybaków. Zresztą nasz kierowca łódki również nas zapewniał "yes, you will see fishermen" ("tak, zobaczycie rybaków"). Najwidoczniej zapomniał doprecyzować, że to będzie  "a fisherman" (jeden rybak) i to w dodatku fałszywy foto-rybak, który nie łowi ryb tylko wypływa o świcie na jezioro by pozować do zdjęć. Byliśmy mocno zawiedzeni tą foto-gimnastyką rybaka, bo w końcu szukaliśmy autentycznych widoków. Okazało się, że prawdziwi rybacy wypływają na jezioro dopiero koło 8.00 i zamiast używać fotogenicznych :-) koszy rybackich używają oczywiście lekkich sieci. Cały czas jednak praktykują nietypową metodę wiosłowania nogą i nie robią tego tylko pod turystów.

INLE LAKE




Pływające ogrody pomidorów











Orzeźwiająca kąpiel w jeziorze?;)

Tradycyjnym, popularnym wśród mężczyzn i kobiet strojem jest longyi, czyli zszyty kawałek materiału, który następnie jest wiązany z przodu przez mężczyzn, luz zakładany z boku na biodro przez kobiety. Ulice są zatem pełne facetów w spódnicach, a spodnie praktycznie noszą tylko turyści.  Kiedy pierwszy raz ten nietypowy widok skomentowałam uśmiechem i słowem "fajnie", Błażej spojrzał na mnie bykiem i powiedział "nawet nie myśl, że w czymś takim będę chodził" :-). Birmańczycy ubierają się skromnie, mają zasłonięte longyi nogi oraz noszą tylko koszulki z rękawkami. Niemile jest  widziane publiczne odsłanianie ciała, a już zdecydowanie nie w świątyniach, gdzie standardowo tak jak w innych krajach jest szereg zakazów. Zabronione są buty, skarpetki, topy na ramiączkach, krótkie spodenki. Jako, że Birma to kraj tysięcy świątyń i praktycznie codziennie się jakąś zwiedza, trzeba się przyzwoicie ubierać i nie wystawiać ciałka na promieniowanie słoneczne. Zakaz noszenia obuwia nie byłby problemem, gdyby dotyczył tylko samego wnętrza świątyni. Jednak w Birmie zakaz ten zazwyczaj dotyczy całego obiektu, w tym również schodów. Wyobraźcie sobie zatem zwiedzanie Bagan, które słynie z najwyższych temperatur w kraju i setki świątyń rozrzuconych w polu. Chcesz się wdrapać na szczyt świątyni by zobaczyć imponującą panoramę dookoła, a słońce jest w zenicie, nie zapewniając cienia z żadnej strony. Kamienne stopnie są jak patelnia i nasze europejskie stopy nie są w stanie tego znieść, tylko pokornie muszą poczekać do późniejszych godzin popołudniowych, by zaznać trochę cienia. Plus taki, że to właśnie o zachodzie widoki robią największe wrażenie :-).

Faceci w spódniczkach

BAGAN
















Krępującej sytuacji z ubiorem, a właściwie jego brakiem doświadczyłam dwukrotnie. Pierwszy raz było, to kiedy postanowiłam popływać w jeziorze Inle. Kierowca zatrzymał łódź pod domem na palach na środku jeziora, gdzie nasz przewodnik głosił, że można zażyć bezpiecznej kąpieli. Wskoczyłam do wody szybko w bikini, gdyż w sumie nie było lokalsów oprócz naszego kierowcy. Popływałam trochę wokoło, a potem pojawił się problem z wyjściem z wody. Nie było to proste, ponieważ bałam się stanąć na dnie, które było porośnięte grubą warstwą wodorostów - w sumie nawet nie wiem jak było głęboko. Musiałam się jakoś wgramolić na łódkę, a w międzyczasie na tarasie domu zebrała się lokalna męska publika. I nie wydawało się, że patrzą na spektakl mojego zmagania z łódką, a raczej na nadmierną ekspozycję białej skóry - w ich oczach pływałam w bieliźnie. Drugi raz kiedy zaplanowaliśmy publiczną kąpiel, tym razem w basenie olimpijskim w Mandalay, byłam już mądrzejsza i przygotowałam sobie strój. Na basenie praktycznie byli sami faceci i tylko kilka małych dziewczynek ze szkółki pływackiej. Miałam wrażenie, że wszystkie oczy są skierowane na mnie i zastanawiają się, czy też biała zrobi striptease. Ale tym razem zostałam w koszulce, okutałam nogi w swój sarong i wskoczyłam w nim do wody - i tym sposobem przestałam być źródłem sensacji.
   
Tutejsza kuchnia jest dość tłusta. Na śniadanie serwuje się "bagietki" smażone w głębokim tłuszczu lub inne smażone ciastka. Birmańskie curry nie są w ogóle ostre i w smaku bardziej przypominają polskie gulasze. Niestety powierzchnia curry jest pokryta grubą warstwą oleju, który ma ponoć chronić danie przed utratą świeżości, jak dłużej stoi w garnku. Wielkim plusem jest tradycyjna metoda serwowania dań w małych miseczkach, które dają możliwość wypróbowania wielu rzeczy. Praktycznie przy zamówieniu jednego curry na stół jako dodatki wjeżdża ryż, zupa, świeże warzywa, dipy i suszona ryba. Całość posiłku kończy się deserem w postaci przyjemnych cukierków z cukru palmowego, przypominających w smaku trochę nasze krówki lub bardziej zaskakującym "deserem" w postaci sfermentowanych kwaśnych liści zielonej herbaty z dodatkiem orzeszków, sezamu i innych chrupiących rzeczy - tego nie byliśmy w stanie zjeść :-)

Nasze Wielkanocne śniadanie;) 





Co to jest?
I co tu wybrać?


Zamiast palenia tytoniu i picia kawy  lokalni mężczyźni dla pobudzenia żują betel. Na tę używkę składają się liście pieprzu betelowego, nasiona palmy areki oraz przyprawy i mleko wapienne. Sprawia to, że mają czerwone zęby i plują co 5 minut czerwoną śliną, co wygląda jakby pluli krwią. Jest to typowo męska używka, nie widziałam żadnej kobiety z czymś takim w ustach. W ogóle cały kraj jest dość mocno zdominowany przez mężczyzn. To faceci zazwyczaj przesiadują w herbaciarniach, oni mają dostęp do pewnych religijnych obiektów - np. kobiety nie mogą podchodzić i naklejać złotych listków na buddę w Mahamuni Paya oraz Golden Rock w Bago, oni bez pardonu mogą pójść się wysikać, kiedy autobus zatrzymuje się w polu - a kobietom nie wypada, więc zaciskają pęcherze. 

Zamiast papieroska;)

Na herbatce sami faceci

Młode Wilki:)

Wstęp tylko dla mężczyzn...

...a kobiety w tyle


Birma nie była w naszych pierwotnych planach podróży, gdyż nasz przewodnik straszył różnymi niedogodnościami - w postaci braku bankomatów, złymi drogami, kiepskimi kursami waluty, itp. Jednak okazało się, że kraj się tak szybko zmienia, że informacje z przewodnika z końca roku 2011 są już mocno nieaktualne. Mimo, że drogi faktycznie są w kiepskim stanie, to na długich trasach kursują całkiem porządne klimatyzowane autobusy. Cały czas niestety autobusy odjeżdżają o ekstremalnych porach - odjazd o. 17.00 przyjazd do punktu docelowego 4.00 rano. Tym sposobem hotelarze nie mogą zaznać spokojnego snu, bo sypiają na recepcji w hotelu, przyjmując nowych gości w środku nocy. Na początku było nam głupio włazić po ciemku do hotelu i wybudzać ludzi ze snu, ale taki tu mają dziwny system. Te dziwne pory odjazdu autobusów są ponoć podyktowane tym, że lokalsi nie chcą tracić dnia pracy na podróże i wolą podróżować w nocy. Autobusy lubią się ponoć często psuć. My doświadczyliśmy tego tylko raz, ale szczęśliwie w ciągu godziny udało się wymienić akumulatory, które totalnie padły podczas postoju. Standard pojazdu niestety nie gwarantuje dobrego snu podczas jazdy, gdyż relaks utrudniają lokalsi, którzy w dużej mierze cierpią na poważną(!) chorobę lokomocyjną. Puszczają pawia synchronizowanie - jak ktoś zacznie, to dołącza się następny - i tak mogą przez całą noc, poważnie! Potem na przystanku wychodzą z kolekcją wypełnionych woreczków - obłęd. Naprawdę jestem pod wrażeniem, że sami się nie pochorowaliśmy od samego widoku i dźwięku. Fenomenem komunikacyjnym jest również to, że mimo iż ruch jest prawostronny, po drogach kursuje wiele pojazdów z kierownicą po prawej stronie - wyprzedzanie staje się dość ryzykowne.

Standard zakwaterowania jest mocno kiepski - hotele są w dużej mierze stare i mocno zaniedbane. Historie o braku prądu okazały się prawdziwe - faktycznie co jakiś czas wysiada napięcie, ale szczęśliwie zazwyczaj działo się to w ciągu dnia jak nie siedzieliśmy w hotelu. Wiele hotelów oferuje wi-fi, tylko, że internet działa tak wolno, że lepiej nie korzystać, bo się tylko człowiek poirytuje. Nie udało nam się otworzyć również kilku witryn, bo się okazało, że są ocenzurowane przez rząd. Nie byłby to dla nas problem spać w gorszych warunkach, gdyby kosztowały po 8$, ale niestety mocno nas zdziwiło, że ceny zakwaterowania podwoiły się lub potroiły w stosunku do tego co było w przewodniku. I tym sposobem za naprawdę słabe warunki, trzeba było płacić co najmniej 25$! Sytuację pogorszył problem z wypłaceniem pieniędzy i gorszy kurs wymiany waluty. Mogliśmy bazować tylko na tym co zabraliśmy ze sobą. Efekt - w ostatnich dniach musieliśmy solidnie przeliczać wydatki by dociągnąć jakoś do końca.

MANDALAY I OKOLICE





Zdjęcie rodzinne:)

Sagaing


Inwa - lokalny środek transportu

Amarapura - najdłuższy tekowy most na świecie




Wróżek prawdę Ci powie;)


Mingun - największa góra cegieł na świecie



PORTRETY

Kobiety na budowie

Mnisi zbierający dary

Chrzciny








Szczęśliwi ludzie:)))
Cały czas zastanawiamy się jak w sumie podsumować tę naszą podróż do Birmy. Na pewno kraj obfituje w piękne świątynie, których urok jest spotęgowany wspaniałymi wschodami i zachodami słońca - jednak przyznajmy, że przy dłuższym podróżowaniu wpada się w "znieczulicę" świątynną. Podróżowanie po kraju może przynieść pewne niewygody i poirytowanie - kto ceni sobie przede wszystkim komfort, niech tu na razie nie zagląda. No i nie jest tanio. Jednak to, co naprawdę wyróżnia ten kraj na tle wszystkich pozostałych - to ci wspaniali, wyjątkowi ludzie, którzy czynią tę podróż niezapomnianą…
Ciekawostka - nigdzie nie spotkaliśmy tylu Polaków co w Birmie :-)