wtorek, 26 lutego 2013

3 a nawet 4 razy "H"

Pędząc przez Wietnam łapiemy się na tym, że brakuje nam czasu na pożądne wyspanie się, a tym bardziej na regularne pisanie postów. Pisząc tego posta, siedzimy w pociągu, gnając dalej na północ, a za sobą zostawiając wspomnienia z ostatnich miejsc.

Po głośnym, plażowym Nha Trang, spokojne miasteczko Hoi An było dokładnie tym, czego nam trzeba było. Godzinami można się włóczyć po wąskich uliczkach uroczej starówki, a szczególnie nocą, kiedy całość jest pięknie oświetlona setkami kolorowych lampionów - bajka! Póki co, to właśnie miejsce w Wietnamie zachwyciło nas najbardziej. Hoi An słynie również z doskonałego jedzenia, którego mieliśmy okazję zakosztować - pyszne cao lai (makaron z wieprzowiną - nietłustą :-) ), ryba w sosie karmelowym, white rose (pierożki z krewetkami) i wiele innych smakołyków. Tu praktycznie każda restauracja zaprasza na lekcje gotowania. Drugą specjalnością mieszkańców jest krawiectwo, dlatego wszystkie uliczki pękają od sklepów z ciuchami, gdzie można uszyć sobie kreację na miarę. Szczerze żałujemy, że mamy tak małe plecaki, ponieważ kusi niesamowicie, aby się solidnie obkupić. Suma sumarum i tak kończy się na kolejnych, niekoniecznie obecnie potrzebnych, dodatkowych szmatkach w plecaku.

Panstwo na wlosciach :)

Tak wyglada cale Hoi An
Lokalna zabawa




Japaneese Bridge

Pomysl zyczenie

 Poza miastem, odwiedzamy pobliskie ruiny kompleksu świątyń My Son położone w malowniczej górskiej dolinie. Niestety mało tu zostało obiektów po bombardowaniach wojennych i trzeba przyznać, że po zobaczeniu Angkor - mało, które ruiny nas chyba zachwycą. Wybieramy się też na wycieczkę motorami w pobliskie Marble Mountains (góry marmurowe), które pełne są jaskiń i ukrytych w nich kapliczek. U stóp gór oczywiście kwitnie biznes rzeźbiarski. Kto chce kupić sobie marmurowego buddę do ogródka, zdecydowanie nie może opuścić tego miejsca;-) . W drodze powrotnej dreszczyk emocji w postaci psa, wbiegającego pod motor, na którym jechał Błażej. Całe szczęście skończyło się tylko na obitym kolanie Błażeja i rozprutym sandale(pies nie wiemy czy ucierpiał, bo zwiał).

Linga - czyli meski symbol plodnosci - dotknij, a przyniesie szczescie. Ruiny My Son.


W grotach Marble Mountains



Z dostawa do kraju

Easy Rider

Cao Lai

White Rose (pierozki z krewetka)


Banh Xeo - czyli wariacje na temat nalesnika
Przystankiem w drodze do stolicy staje się Hue - była stolica kraju, pełna w zabytki po królewskiej dynastii Nguyenów. Mamy mało czasu, ale pędzimy odwiedzić cytadelę z ruinami miasta królewskiego. To co robi chyba największe wrażenie, to uświadomienie sobie, że rodzina królewska ze swoim dworem mieszkała tu do 1945 roku, czyli w sumie nie tak dawno temu. To wszystko ma taką niesamowitą baśniową otoczkę, że aż ciężko uwierzyć, że niecałe 70 lat temu, odbywały się tu walki słoni i tygrysów, a wszystkiemu przyklaskiwał król i jego dwór w jedwabnych kolorowych szatach.

Gwaltowna zmiana pogody

Hue  i miasto krolewskie w obrebie cytadeli







W końcu docieramy do Hanoi. W pierwszym momencie uderza nas chłód - jesteśmy ewidentnie na północy i ewidentnie jest tu zima. Wrażenie zimna potęguje fakt, że jest rano a my jesteśmy niewyspani po całonocnej mało wygodnej podróży. Pokój ma mega szpary w oknach, ale sytuację ratuje gorący prysznic. Wyciągamy z samego dna plecaka buty, długie spodnie, polar. Całe szczęście w ciągu dnia się na tyle ociepla, że polar można ściągnąć. Tracimy dech w piersiach od ilości motorów na ulicach, dźwięku klaksonów, rozmaitości zapachów. To miasto bombarduje człowieka ilością bodźców serwowanych na sekundę. Tu całe życie toczy się na ulicy - tu się je, zabija się to co się je, tu się bawi, się śpi, handluje wszystkim, czym można. Nie wiadomo gdzie podziać oczy, na czym skupić słuch, na pewno trzeba wytężyć zmysły by po drodze nie dać się zmieść motorowi. Tego chyba nie da się opisać, to trzeba przeżyć.


skarpetki Ostatni Samuraj :)


Z miasta uciekamy na jeden dzień zobaczyć słynną zatokę Halong. Niestety to nie jest idealna pora roku na to miejsce, w końcu mamy zimę :-) . Stwierdzamy jednak, że lepiej nie mieć potem wyrzutów sumienia, że czegoś się nie zobaczyło, a chcemy przynajmniej przez jeden dzień poczuć klimat tego miejsca. Decyzja była trafiona. Mimo, że jest trochę mgliście, krajobraz zachwyca rozrzuconmi dookoła skałami, zatopionymi w szmaragdowej wodzie. Mamy okazję chwilę poeksplorować bliżej kamienne tunele i zatoczki, pływając między nimi na kajaku. Mała przyjemność a jednak cieszy, bo człowiek płynie w wybranym przez siebie kierunku i tempie i cieszy się ciszą w około. Skały są usiane rozmaitymi grotami i jaskiniami - my widzieliśmy tylko jedną z nich, ale naprawdę zachwycała. Stalaktyty i stalagmity podświetlone kolorowymi światłami ledowymi - mi momentami przypominały formy rodem ze statku obcego (ósmy pasażer nostromo:-) ).

W sumie minął tydzień naszej podróży, a przeżyć co najmniej na wypełnienie miesiąca. Pędzimy dalej, ciekawi czym zachwycą nas górskie okolice północy.


Halong Bay









środa, 20 lutego 2013

Same, same...but different

Poniżej krótka lekcja z wietnamskich negocjacji handlowych. Tej techniki uczą chyba już maluchy w szkole, bo nawet dzieciaki powielają pewne schematy próbując wydoić turystę.

Krok 1
Jeśli turysta zainteresował się jakimś towarem, należy zwiększyć atrakcyjność towaru w jego oczach a tym samym jego postrzeganą wartość. W tym celu należy zastosować jedną z wielu sprawdzonych sztuczek: podpalić bransoletkę zapalniczką (by pokazać, że to niby nie plastik), podrapać szybkę okularów monetą (niby dowód, że to szkło), zapewnić o oryginalności towaru (tu stale powtarzana angielska fraza "same, same" - czyli "takie samo, takie samo").

Krok 2 
Należy skomplementować turystę, by wprawić go w dobry nastrój np.: "Jaka jesteś ładna, podoba mi się twoja figura, masz skórę jak wietnamka. Ale masz przystojnego chłopaka. To twój mąż? Ale masz szcęście."

Krok 3
Jak turysta zapyta o cenę, rzuć cenę z kosmosu np. Za bransoletkę 350 tys. dongów, ale widząc pierwszy grymas, zapewnij turystę, że specjalnie dla niego jest "happy hour" i bransoletka kosztuje tylko 300 tys.

Krok 4
Turysta jest niezadowolny, stopniowo schodzisz z ceny, pytasz go ile to jest dla niego warte (nawet nie taka zła taktyka, bo i tak turyści wyżej wyceniają towary niż są one warte), rzucasz i tak wyższą cenę.  

Krok 5
Turysta się nadal opiera, stosujesz szantaż emocjonalny z cyklu: "jesteś moim pierwszym klientem w tym roku, kup proszę, bo inaczej będę mieć pecha przez cały rok" ( to ewidentnie działa tylko na początku nowego roku, czyli po Tet).  

Krok 6
Turysta to burak, nie chce ci dać tyle kasy ile ty chcesz, godzisz się lub nie, na niższą cenę. Bierzesz kasę, fukasz pod nosem na białasa - a co możesz przecież, i tak to turysta, więc nie wróci, a bransoletka za godzinę i tak mu pofarbuje rękę, więc pewnie nic więcej u ciebie nie kupi...

A jeszcze puenta cenowa - tę bransoletkę kupiłam za 50 tys., czyki siedem razy mniej niż wyjściowa cena, a i tak pewnie przepłaciłam :-) .