sobota, 25 maja 2013

Prawie, jak Azja...

Wyobraźcie sobie totalny miks Azjatów: Chińczyków, Hindusów, Malajów i wielu innych nacji, którzy zamiast w swoim dialekcie mówią do siebie po angielsku i to z brytyjskim akcentem. Nieco surrealistyczne prawda? Witajcie w Singapurze - państwie-mieście, gdzie ulice są tak czyste, że można jeść z ziemi, gdzie nowoczesne metalowo-szklane konstrukcje sąsiadują z niesamowitymi parkami i dziewiczym lasem deszczowym, gdzie najlepsze światowe marki są praktycznie non-stop w wyprzedaży :).

Singapur, czyli miasto lwa (singa - lew, pura - miasto) jest zaraz po Japonii najbardziej rozwiniętym państwem w Azji. Właściwie ciężko nawet mówić o tym miejscu, że jest Azjatyckie, ponieważ nie ma tu tego, co do tej pory oglądaliśmy: chaosu, brudu, śmieci, biedy, krzyków, charkania, plucia, bekania kierowców-samobójców. W zamian oglądamy bardzo zachodnie betonowe miasto, które działa jak w szwajcarskim zegarku. Kierowcy jeżdżą zgodnie z przepisami ruchu drogowego, ludzie zamiast w piżamkach lub sarongach, chodzą w samym markowych ciuchach, nie ma żebraków, nie ma kieszonkowców,  ulice są nieskazitelnie czyste. Jak to w ogóle możliwe? Okazuje się, że można wyćwiczyć społeczeństwo za pomocą rygorystycznych nakazów i zakazów oraz solidnych kar pieniężnych. W Singapurze np. nie można kupić gumy do żucia. Co więcej wjeżdżając do Singapuru jest limit na wwożenie właśnie gumy do żucia, a jak ktoś ją już przywiezie i wypluje na ulicę (oczywiście tylko burak tak zrobi) to może się liczyć z karą 300$. To oczywiście tylko jeden z bardziej popularnych przykładów, ale generalnie wszędzie gdzie się nie pójdzie widać tablice z informacją, czego nie wolno. W metrze wiszą instrukcje jak wchodzić do wagonu, komu należy ustąpić miejsca, zakazy picia, jedzenia, plucia i durianów;). W parku wiszą zakazy jeżdżenia na rolkach, rowerach, łowienia ryb, karmienia małp, itd. Wiadomo trochę straszą te zakazy, tym bardziej, że pewne rzeczy robi się nieświadomie - np bierze łyka wody w metrze. Jednak w większości zakazy są słuszne i przynoszą oczekiwany rezultat: idealny ład i porządek przestrzeni publicznej oraz poczucie bezpieczeństwa. Czy można się zgubić w Singapurze? Absolutnie niemożliwe! Tu wszystko jest tak dobrze oznakowane, że nie trzeba pytać ludzi o drogę, ba nawet w parku są szczegółowe drogowskazy.







Standard życia w Singapurze jest bardzo wysoki, co widać od razu patrząc na ubrania przechodniów, samochody na ulicach i niestety ceny. Po taniej jak barszcz Azji, było to dla nas solidne uderzenie po kieszeni. Najgorzej jest z cenami noclegów, które były w sumie czterokrotnie wyższe niż w pozostałych krajach. Za dwuosobowy pokój z łazienką w Azji średnio trzeba zapłacić ok 40-50 zł, tutaj musieliśmy zapłacić 180 zł i to za pokój bez okna. Po dwóch noclegach stwierdziliśmy, że jest to bezsensowne przepłacanie i przenieśliśmy się do dormitorium - czyli wieloosobowej sypialni. To pozwoliło nam trochę przyoszczędzić kasy, aby ją wygospodarować na również nietanie, za to dość spektakularne rozrywki. Zaliczają się do nich przepiękne futurystyczne ogrody Gardens by the Bay. Generalnie wstęp do samych ogrodów jest bezpłatny, a płaci się jedynie za spacer po platformie między drzewami oraz wstęp do dwóch kopuł wystawienniczych. Jedna kopuła zawiera ekspozycje kwiatowe - dla nas mało ciekawe, ale nie mogliśmy się nadziwić, widząc długą kolejkę lokalsów do alejki z tulipanami :). Druga kopuła zawiera symulację lasu deszczowego z wodospadem i pokaźnym deptakiem na wysokości. Jednak największe wrażenie robią ogrody nocą, kiedy metalowo-szklane drzewa iluminują niesamowitymi barwami, przemieniając się w kolorowe kwiaty. Dla mnie była to najpiękniejsza instalacja artystyczna, jaką do tej pory widziałam - nowoczesna, a zarazem bardzo eko.








Drugą rozrywką nad którą długo się zastanawialiśmy był park Universal Studio, do którego bilet jest dość kosztowny, jednak okazał się wart zapłaconej ceny :). Było to idealne zwieńczenie naszej podróży - totalna frajda i szaleństwo. To tutaj pokochałam Transformersów, dzięki nieprawdopodobnemu rollercosterowi z projekcją kinową 4D. Absolutnie fantastyczne! To tak jakby całkowicie zanurzyć się w filmie i stać się bohaterem akcji - uciekając w pościgach, spadając z dachu. Tak chyba musi wyglądać przyszłość kinematografii. Choć przyznaję, że obejrzenie całego filmu mogłoby być bardzo męczące, tak mocno człowiek się wczuwa.



Singapur jest kolejnym kulinarnym rajem na trasie naszej podróży, ponieważ oferuje miks wszystkich kuchni azjatyckich w odpowiednich warunkach sanitarnych. Jest to miejsce, gdzie bez oporu sięgniesz po napój z lodem, sushi oraz co bardziej podejrzanie wyglądające dania. Co więcej możesz tego wszystkiego spróbować za całkiem przystępne pieniądze, jeśli jadasz w tzw. food courtach - czyli halach wypełnionych budkami z rozmaitym jedzeniem. Za jedno danie zapłacisz ok 12 zł, za napój 3,5 zł. Jedynym problemem okazuje się podjęcie decyzji - co dzisiaj chcę zjeść:). Jako, że jest to bardzo zachodnie miejsce znajdziesz tu również wszelkie inne kuchnie świata, ale przygotuj się na odpowiednio wyższy rachunek.



Niesamowite wrażenie robią parki, które są olbrzymie, pięknie zaaranżowane i nieskazitelnie czyste. Odwiedziliśmy ogrody botaniczne z wodospadami, strumieniami i sterylnymi alejkami idealnymi na rolki, na których niestety nie wolno tu jeździć. Byliśmy w szoku wchodząc do rezerwatu McRitchie i oglądając piękną dziką dżunglę pełną małp oddaloną dosłownie o 20 minut od centrum miasta. Woda w jeziorze była tak czysta, że widać było dno, ale niestety nie wolno tu pływać. Tak czy siak mimo zakazów i nakazów te oazy zieleni były absolutnie najpiękniejszymi parkami jakie widzieliśmy do tej pory na świecie.







Wydawało nam się, że Singapur to będzie idealny przystanek na ostatnie zakupy pamiątek. I owszem jest do doskonałe miejsce, ale głównie do zakupu markowych ubrań, które bywają tutaj non stop na wyprzedaży. Jednak tak czy siak nawet po 50% obniżce kosztują dość pokaźne sumy. Nie uświadczy się tu w ogóle podrabianych zegarków, koszulek, torebek, itd. Są to takie pseudo podróbki, gdzie nazwa marki jest zawsze w jakiś sposób przekręcona, a jakość jest mocno wątpliwa - była to też nowinka w porównaniu do pozostałej części Azji, która wręcz ocieka w fałszywki i to niektóre całkiem niezłej jakości. Chinatown, to oczywiście centrum tanich pamiątek, jednak mieliśmy wrażenie, że są one tutaj naprawdę kiczowate. Nie znaleźliśmy tutaj naprawdę ładnych, tanich artystycznych przedmiotów, jakie można kupić w innych krajach na rozmaitych targach.



Czy Singapur nam się podobał? Tak, oczywiście - jako nowoczesne, doskonale zorganizowane państwo pełne ciekawej architektury i zielonej przestrzeni. Była to pewnego rodzaju inspiracja, jak mogłoby wyglądać w Polsce, jeśli solidnie ustawić społeczeństwo i wpompować odpowiedni kapitał. Jest to wyznacznik poziomu życia, do którego chciałoby się dążyć. Ale jedno trzeba zaznaczyć, ktoś kto odwiedził tylko Singapur, nie może powiedzieć z czystym sumieniem "byłem w Azji", bo to zupełnie inna Azja ;).

piątek, 24 maja 2013

Gdzie jest Meno? - W oddali od Bali ;)


"To musi być idealny pobyt!" - tak powiedzieliśmy sobie, wiedząc, że to nasze ostatnie leniuchowanie na plaży podczas naszej podróży. Na cel została obrana maleńka wysepka Gili Meno, która leży w pobliżu większej wyspy Lombok, pomiędzy wyspami Gili Air i Trawangan. O wyspach Gili nasłuchaliśmy się z różnych źródeł, że są fantastycznym miejscem do totalnego relaksu, toteż oczekiwania adekwatnie wzrosły. Nasza podróż do celu niestety nie okazała się szybka i była źródłem wstępnych frustracji, ucząc nas po raz kolejny, że niestety kiedy w grę wchodzą pieniądze, uczciwość chowa się do kieszeni. Najbardziej bolało to, że pracownik biura podróży kłamał mi prosto w oczy, mimo że mógł tak czy siak zarobić pieniądze będąc uczciwym. Cóż, dobrze, że dotarliśmy na miejsce - 6 godzin później niż planowaliśmy, ale dotarliśmy. Pragnienie "idealnego pobytu" nie pozwoliło nam wybrać pierwszy lepszy nocleg, a nakazało szukanie miejsca doskonałego, blisko doskonałej plaży :). Toteż jak te głupki krążyliśmy z plecakami po wyspie, ale trud nie poszedł na marne - znaleźliśmy to, czego szukaliśmy - Kontiki Cottage.

Gili Meno jest kropką na mapie, płaską jak patelnia wyspą o obwodzie 2 km. Aby ją obejść spacerem wzdłuż brzegu wystarczą 2 godziny, aby ją obiec, ponoć starczy 25 minut, ale tego nie próbowaliśmy. Na wszystkich wyspach Gili nie ma w ogóle asfaltowych dróg oraz zmotoryzowanych środków komunikacji. Najszybszym spotykanym transportem jest rower oraz bryczka ciągnięta przez konia, które poruszają się małymi ścieżynkami wzdłuż brzegu. Wśród wszystkich trzech Gili - to właśnie Meno ma opinię tej najspokojniejszej i najmniej oblężonej. Cytując za przewodnikiem "to miejsce do spełnienia twoich fantazji z cyklu Robinson Crusoe". I faktycznie - na Gili Trawangan tłok i hałas, na Meno spokój, pustka i totalny chill-out. Okolice wyspy słyną z doskonałych miejsc snorklowych i nurkowych, co było kolejnym argumentem, aby tu przyjechać. Jednak tu rzeczywistość przerosła nawet oczekiwania. Wystarczyło z naszej plaży wejść do wody i odpłynąć dosłownie 2 metry (!) od brzegu, aby zobaczyć absolutną eksplozję kolorów. Zaraz przy naszej plaży była przepiękna rafa koralowa w bardzo dobrym stanie, która była wręcz oblężona przez różnorodne ryby - prawdziwe WOW. Nie było w ogóle opcji, aby wejść do wody i nie zanurzyć głowy. Patrząc na osoby pływające obok z głową na wierzchu - chciało się wręcz krzyczeć "człowieku, czy ty w ogóle masz pojęcie co pływa pod twoimi nogami!". Jednego dnia obeszliśmy sobie dookoła całą wyspę, snorklując w różnych innych polecanych miejscach, ale okazało się, że to właśnie punkt obok naszej plaży jest najciekawszy. Co więcej, wykupiliśmy nurkowanie na ponoć najlepszym punkcie nurkowym - a i tak mieliśmy wrażenie, że snorklując koło nas widzieliśmy paradoksalnie więcej ryb niż nurkując. Co prawda trafiliśmy na bardzo trudne warunki - mocne prądy i bardzo słabą widoczność, które sprawiły, że było to nasze najtrudniejsze nurkowanie do tej pory. Była to dosłownie walka, a nie czysta przyjemność. Tym razem jednak udało nam się zobaczyć na wyciągnięcie ręki olbrzymie żółwie morskie, co wynagrodziło trudy zmagania się z prądem. Niestety, ponownie podczas nurkowania naszym oczom ukazały się spore połacie martwej rafy koralowej, a nasz instruktor zmartwiony przyznał, że jeszcze rok temu wyglądało to wszystko dużo lepiej. Powiem szczerze, że ten widok jest mocno przerażający - daje do myślenia, że za kilka, kilkadziesiąt lat może w ogóle już nie być, co oglądać pod wodą… Martwe koralowce są również powodem, dla którego naprawdę ciężko jest znaleźć dobrą piaszczystą plażę na Meno (nam się oczywiście udało ;)). Zdecydowana większość wybrzeża jest usiana resztkami koralowców i muszlami, co czyni plażowanie mało wygodnym, ale za to spacerowanie ciekawym. Ja wpadłam w istny szał zbierania muszelek, co się przełożyło na dodatkowe 2 kg w moim bagażu :). I tak upłynęły nam sielsko dni na plażowaniu, snorklowaniu i spacerach - po prostu bosko, szkoda, że tak krótko!











Po wyspach Gili, wróciliśmy na dosłownie 3 dni na Bali i stanęliśmy przed wyzwaniem - jak w tak krótkim czasie, zobaczyć, tę popularną i zdecydowanie większą wyspę, aby jakkolwiek móc się wypowiedzieć na jej temat. To, co na pewno możemy powiedzieć - to Bali jest zupełnie inne od wszystkiego co widzieliśmy w pozostałej części Azji. Mówiąc inne - mamy głównie na myśli wymiar artystyczno - architektoniczny. Tu, nie przesadzając każdy dom jest absolutnym dziełem sztuki - z pięknie zdobionymi bramami, drzwiami, okiennicami, z domowymi kapliczkami i rzeźbami. Bali jest wyspą artystów i pięknych przedmiotów- występuje tu jakieś skupisko uzdolnionych ludzi, które skutkuje w nieskończonej ilości sklepów i warsztatów z rzeźbami, obrazami, ubraniami. Kto urządza dom i lubi takie nieco bardziej egzotyczne dodatki - zdecydowanie powinien się tu wybrać. Główny wpływ na tę różnicę ma pewnie to, że jest to pierwsze miejsce jakie widzieliśmy, w którym dominuje religia hindu w swoim oryginalnym balijskim wydaniu, pełna antycznych demonów wyzierających na ulicach. Co więcej, Bali jest pełne przepysznego jedzenia. Mieliśmy chyba wyjątkowe szczęście, bo cokolwiek tutaj nie zjedliśmy było absolutnie obłędne, czy to tradycyjna kuchnia indonezyjska, czy też bardziej europejskie dania. 







Jako pierwszy punkt naszych odwiedzin wybraliśmy miejscowość Ubud uznaną jako centrum artystyczne całej wyspy. Mieliśmy tutaj okazję zobaczyć wyjątkowy balijski taniec Legong, w którym to mimika twarzy odgrywa większe znaczenie niż ruchy ciała. Tancerki i tancerze mieli praktycznie cały czas maksymalnie wytrzeszczone gałki oczne i nieco napięty wyraz twarzy, co robiło nieprawdopodobne wrażenie. Cały taniec odbywał się w takt muzyki wygrywanej przez około 20 cymbalistów. Siedzieliśmy w pierwszym rzędzie i przyznaję, że po 30 minutach moje uszy nie mogły już absolutnie ścierpieć natężenia dźwięku i musiałam przytkać uszy, aby osłabić trochę siłę decybeli. Cały spektakl był naprawdę wyjątkowy i zupełnie inny od wszystkiego, co do tej pory widzieliśmy. 





W Ubud trafiliśmy również na ceremonię kremacji jednego z członków rodziny królewskiej (chyba mamy szczęście do tego rodzaju ceremonii, ostatnio w Kambodży trafiliśmy na kremację króla). Jednak zamiast oglądania ceremonii do końca, wybraliśmy spacer na pobliskie pola ryżowe i byliśmy zachwyceni jak szybko można uciec od tłoku i szumu ulicznego w totalną wioskę. Niestety tym razem pogoda nie dopisywała i złapała nas po drodze solidna ulewa, która zmusiła nas do przeczekania godziny pod pierwszym napotkanym dachem. Kontynuowaliśmy spacer brodząc w klapkach w błocie między soczyście zielonymi tarasami ryżowymi, ciesząc się widokiem i ciszą.





Kolejnego dnia, aby zażyć jak najwięcej widoków, zdecydowaliśmy się na wykupienie wycieczki rowerowej. Wyprawa rozpoczynała się wcześnie rano od śniadania z widokiem na wulkan Batur. Następnie pojechaliśmy na degustację kawy na jedną z lokalnych plantacji, gdzie chętni mogli za opłatą spróbować najdroższej kawy świata - Luwak. Dla niewtajemniczonych informacja jak powstaje ta luksusowa kawa, na wypadek jakby jakiś znajomy Was uraczył tym rarytasem. Otóż ziarna kawy Luwak są wydobywane z odchodów (!) zwierzęcia z rodziny łasicowatych, które to zwierzę właśnie potocznie jest nazywane Luwakiem. Ziarna kawy, które przechodzą przez układ pokarmowy nie zostają strawione, ale nadtrawione - przez co kawa traci gorzki smak a zyskuje nowy łagodny aromat. Podziękowaliśmy jednak za to wytrawne cat-poo-ccino i zadowoliliśmy się naszą tacą testerską. Po degustacji nastała pora, aby wsiąść na dwa kółka i zacząć pedałować, a właściwie dać się ponieść drodze, ponieważ jako zacne leniuchy wybraliśmy wycieczkę rowerową, na której się zjeżdża tylko w dół góry :). Po drodze oglądaliśmy pola ryżowe, natknęliśmy się na parę młodą wychodzącą ze świątyni oraz odwiedziliśmy jeden z tradycyjnych balijskich domów. Ponownie mieliśmy okazję się przekonać jak wyjątkowa jest ta kultura. Tu wszyscy synowie mieszkają ze swoimi rodzinami w obrębie swojego rodzinnego domu, a córki wyprowadzają się do rodziny męża. W obrębie jednego płotu mieszka zatem zazwyczaj kilka rodzin, ale to najmłodszy syn ma największe obowiązki, ponieważ to on jest odpowiedzialny za pielęgnowanie swoich rodziców i uprawianie rodzinnego pola ryżowego. Rzadko kiedy synowie wyprowadzają się poza granice swojego domu rodzinnego, a już w ogóle niewyobrażalne jest sprzedanie swojego domu, co przysporzyłoby całej rodzinie pecha. Balijczycy wierzą bardzo silnie w karmę, dlatego też są zazwyczaj bardzo miłymi i uczciwymi ludźmi, ponieważ wszystko co czynią ma wpływ na ich przyszłe wcielenie. Nie przejmują się tym, że są ubodzy - taka najwyraźniej była ich karma, teraz mogą tylko czynić dobrze, aby zapewnić sobie oraz swoim dzieciom dobrą karmę na przyszłość. Świątynia rodzinna to miejsce wyjątkowego kultu, nie można do niej wejść, chyba, że się zyskuje specjalne przyzwolenie od rodziny. To tu karmi się co rano duchy, to tu odbywają się najważniejsze ceremonie rodzinne takie jak choćby tradycyjne spiłowywanie kłów. Tę ceremonię wykonuje się u dorastających nastolatków, a jej celem jest  wypędzenie z człowieka sześciu złych duchów: pożądania, chciwości, gniewu, pychy, kłamstwa i zazdrości. Ceremonia ta ponoć jest bardzo kosztowna, dlatego często łączy się ją z inną uroczystością taką choćby jak ślub (!). Intensywne zwiedzanie zakończyliśmy delektując się nieziemskim balijskim masażem z użyciem olejku jaśminowego - za godzinę masażu bagatela 23 zł.








Naszego ostatniego dnia na Bali zdecydowaliśmy się wynająć kierowcę i objechać kawałek wybrzeża, aby zobaczyć czy faktycznie plaże na Bali są kiepskie, jak twierdzili napotkani po drodze turyści. Pojechaliśmy w kierunku półwyspu Bukit, gdzie naszym oczom ukazały się pokaźne klify, turkusowe morze z potężnymi falami i biało-czarne plaże. Plażowanie w tym obszarze było nie lada wyzwaniem gdyż co chwila plaża była zalewana przez wdzierające się agresywne fale. Spróbowałam raz "puścić" się z falą i dobrze na tym nie wyszłam - z solidnie zarysowanym brzuchem, łokciem i kolanem - fala przetarła mnie po piachu jak po papierze ściernym. Za to widoki były faktycznie niezmiernie malownicze, dając uciechę fotograficznej pasji Błażeja. Nasz dzień zakończyliśmy w najbardziej popularnej i mega zatłoczonej miejscowości Kuta, gdzie starczyło nam sił tylko, aby przyłożyć głowę do poduszki.







"Czy Bali jest przereklamowane?" - zapytała Pati - i cały czas się zastanawiam jak na to pytanie odpowiedzieć. Na pewno Bali jest oblężone przez turystów i jest również bardzo zakorkowaną wyspą. Jest tu drożej niż na poprzednich wyspach i trzeba naprawdę uważać na ceny, bo niektóre miejsca i rzeczy są mocno przepłacone, wystarczy uciec z głównej ulicy i ceny już znacznie spadają. Plaż na Bali nie umiem ocenić, bo byliśmy tylko na południu, gdzie były naprawdę mocne fale, co utrudniało pływanie i opalanie, a przypuszczam, że w innych zakątkach może być zupełnie inaczej. To co na pewno mogę powiedzieć, to, że zjechaliśmy jednak solidny kawałek Azji, a Bali mimo, że było na końcu naprawdę nas wieloma aspektami zachwyciło: sztuką, jedzeniem i oryginalną kulturą.